Zapraszamy na kontynuację wspomnień s. Klary, która wydobywa na światło dzienne kolejne perełki z życia ks. Alego 😯
***
Ludzie. cd.
Niełatwa była operacja torakoplastyki jeszcze w roku 1947, kiedy technika lekarska stała o tyle niżej niż obecnie. Operacja była niełatwa, choć powiodła się niespodziewanie dobrze, to przecież Ksiądz pokrajany, obolały, nieprędko mógł wrócić do jakiego takiego samopoczucia. Ale już w trzecim dniu po operacji zsuwa się z łóżka na wózek szpitalny i przetacza go do umierającej chorej, z której drenami ścieka ropa. W jego sytuacji, z otwartą jeszcze raną, było to bardzo niebezpieczne. Spowiada ją, dysponuje na śmierć. Odwaga, poświęcenie, fizyczna odporność? Tak. Wszystko to razem, ale też zastanawia, skąd wiedział, że jej tam był potrzebny? To zwykle wiedział, bo ludzie mieli prostą, ufną śmiałość do niego. Jakoś czuło się przez skórę, że dla niego wielką radością jest podzielić się z innymi Bogiem. Personel szpitalny, zdyscyplinowany i wyćwiczony w oszczędzaniu i chronieniu chorych, Księdza jednego nie oszczędzał. Noc czy dzień, sen, odpoczynek po ciężkim zabiegu, gorączka, osłabienie, wszystko jedno. Jeśli potrzeba, ktoś szepnie, że tu a tu. I wystarczy. Zawsze tak było.
Kiedyś we Lwowie, jeszcze w czasie wojny chodził do lagru, skąd wywożono Polaków do Niemiec. Jakoś się tam wkręcał. Znano go. Wchodził, pytał codziennie, niezmordowanie, czy kto nie zechce się wyspowiadać przed wyjazdem? Jedni chcieli, inni uśmiechali się ironicznie, z pogardą.
Odpowiadał im uśmiechem serdecznym, spokojnym i nazajutrz przychodził znowu.
Laskowska siostra opowiada, że gdy po wojnie przyjechał kapelanować do Lasek, i gdy go powiadomiono, że „trzeba do chorego”, wówczas natychmiast biegł. Zwyczajnie i po prostu biegł. Pędził. Uśmiechano się na te gorliwość młodego kapłana.
W szpitalu różnie bywało. Z czasem ten „bieg” coraz częściej był mozolnym przesuwaniem się o kiju. Szedł tak, czepiając się ścian i z wysiłkiem opanowując bolesne skurcze twarzy. Ale do końca na pewno nikt potrzebujący kapłańskiej posługi długo na niego nie czekał.

Sam pisze: „Tak się złożyło, że przed paru miesiącami byłem obecny przy śmierci kilku osób w tutejszym szpitalu, w czasie gdy sam miałem dość znaczne dolegliwości i czułem się źle. Umierały pobożnie, ale agonia była długa i ciężka. Lepiej wtedy zrozumiałem krzyż Chrystusa i to, że śmierć jest największą i ostateczną ofiarą, którą człowiek składa. Ofiarą ciała, krwi, życia, prawdziwą Mszą świętą. Jedność chrześcijanina z Chrystusem ukrzyżowanym staje się w tym momencie oczywista i niemal namacalna”.
„Spowiadać chętnie każdego, kto się zgłosi.” – pisał w swoim szkolnym zeszycie, gdy był klerykiem. Nie wiedział przecież, że trzeba będzie i tak, i do końca.
cdn.